27 lutego 2016

Zimowy trekking na Islandii


Przejście szlaku Skógar - Landmannalaugar mierzącego około 78km zajmuje 4-5 dni w lecie. W zimie... trochę więcej. Nam dojście do Þórsmörk zajęło 3 dni a jest to około 1/3 całego trekkingu.

Szlak jest bardzo dobrze oznakowany, słupki wyznaczające trasę rozstawione są co około 40m. Na trasie znajduje się kilka całkiem sporych schronisk i parę niewielkich chatek. Tylko że w zimie wszystkie są zamknięte. Cały szlak jest zamknięty od września do czerwca co znaczy tyle, że przejście nie jest polecane. I faktycznie, przez 3 dni nie spotkaliśmy nikogo, a kiedy wspominaliśmy o tym Islandczycy robili wielkie oczy nie dowierzając że mogliśmy wybrać się w taką trasę.

Ze Skógar ruszamy późno bo późno dojechaliśmy tu stopem. Szlak zaczyna się tuż przy wodospadzie Skógafoss, najpierw schodkami na taras widokowy i dalej wzdłuż rzeki. Pierwsza część trasy oferuje niesamowite widoki. Podobno na kilkukilometrowym odcinku jest 37 wodospadów. Rzeka wije się coraz głębszym korytem tworzącym stromy kanion. Głazy porośnięte mchem tworzą filmową atmosferę.


Byliśmy nastawieni na srogi mróz i śnieg, tymczasem jest dodatnia temperatura a nieroztopione płaty śniegu zalegają tylko miejscami.

Szlak jest bardzo łagodny i wygodny co sprawia że idzie się dość szybko. Czasem sprawę utrudnia grząskie pole podmokłej ziemi, które trzeba obchodzić lub szukać drogi po kamieniach bo inaczej buty zapadają się powyżej kostki. Jedynym bardziej wymagającym miejscem mijanym pierwszego dnia jest rzeka-dopływ i strome pole śnieżne zaraz za nią. Jak się później okazało będziemy przechodzić to miejsce jeszcze 2 razy.

Po około 3 godzinach marszu robi się ciemno i zaczynamy rozglądać się za miejscem pod namiot. Nie jest z tym tak dobrze jak na początku, bo trawiaste połoniny ustąpiły miejsca kamieniom i mokradłom, ale udaje się znaleźć kawałek przyzwoitego terenu.

fot. MS
W nocy niespodzianka. Budzę się z nogami w kałuży. Pada deszcz. Tego nie przewidzieliśmy. Mieliśmy ciepłe ciuchy na mróz, byliśmy nastawieni na śnieg i wiatr ale deszczu się nie spodziewaliśmy. Trochę nas podmyło. Namiotu nie dało się dobrze naciągnąć bo pod cienką warstwą ziemi były skały uniemożliwiające wbicie śledzi.

Decyzja mogła być tylko jedna. Z mokrymi śpiworami i ciuchami nie podziałamy. Musimy się wrócić, wysuszyć i spróbować jeszcze raz. Morale na poziomie gruntu - nie dość że zmoknięci to jeszcze wracamy na start. Z podkulonymi ogonami docieramy do Skógar, gdzie spędzamy noc w jednym z dwóch guest house'ów. Jest 1:0 dla gór ale jeszcze nie rzuciliśmy ręcznikiem. Lekcja pokory.


Następnego dnia ruszamy przed świtem. Zgodnie z prognozami oziębiło się i na szczęście pada śnieg a nie deszcz. Mijamy te same wodospady ale już w nieco innej, mniej kolorowej scenerii. Przechodzimy przez kolejne pola śnieżne, które w końcu zmieniły się w jeden wielki śnieg. Idziemy od paliczka do paliczka, do momentu kiedy widoczność spadła poniżej 50m.


Dziwne uczucie kiedy przed sobą widzisz nic tylko szarość. Kompletnie nie ma na czym zawiesić oka. Po lewej i po prawej to samo. Nie widać żadnej formy ukształtowania terenu ani horyzontu, niebo zlało się ze śniegiem. Można ogłupieć. Wszędzie dookoła jeden odcień szarości. Czasem nie wiemy czy idziemy pod górę czy z górki dopóki nie zrobimy kroku. Idziemy mniej więcej w linii dwóch poprzednich słupków (o ile są widoczne), szukając podpowiedzi w GPSie i wypatrując kolejnego paliczka, mając nadzieje, że nie jest całkowicie zasypany. Trzeba było dokładnie skanować pole widzenia, dopiero ostrość wzroku ustawiona dokładnie na miejsce gdzie był słupek pozwalała go wypatrzeć, co za każdym razem stanowiło ulgę. Czasem trochę zbaczaliśmy ze szlaku zanim udało się złapać trop.


Na szczęście najgorszy brak widoczności nie złapał nas w pobliżu miejsc, gdzie grunt urywał się niemal pionowym wąwozem 30m w dół do rzeki. Takie miejsca omijaliśmy szerokim łukiem mając na uwadze spore nawisy śnieżne. Jak to podczas zimowych trekkingów bywa - nie należy ślepo wierzyć przebiegowi szlaku a na bieżąco analizować teren i wyznaczać trasę. Zagrożenie lawinowe było znikome przez niewielkie nastromienie i małą wybitność większości gór, które mijaliśmy.



Pierwszego dnia planowaliśmy dojść pod schronisko Fimmvörðuskáli ale ze względu na słabą widoczność i silny wiatr stwierdziliśmy że możemy nie zdążyć przed zmrokiem. Zatrzymujemy się przy wcześniejszym schronisku - Baldvinsskáli. Rozbijamy namiot tuż przy ścianie schroniska tak żeby jak najlepiej osłonić się od wiatru. A zaczęło wiać solidnie. Wychylenie się poza obrys budynku urywa głowę.

Schronisko Baldvinsskáli
W nocy namiotem szarpie na wszystkie strony. Zmienił się kierunek wiatru i nie byliśmy już tak dobrze osłonięci. Ścianki namiotu huczą jak oszalałe. Po głowie wędrują różne myśli. Czy śledzie wbite w śnieg nie puszczą? Co zrobimy jeśli namiot nie wytrzyma? Plan ostatecznie awaryjny w sytuacji bardzo krytycznej to wtargnięcie do schroniska. Zastanawiam się czym można by wybić okno. Termos da radę. Na szczęście tak drastycznie środki nie były konieczne.


Widoczność kolejnego ranka nie wiele się poprawiła. Śniegu jest więcej, miejscami jest kopny, a czasem taki, że niby but się utrzymuje na powierzchni a zapada się w najmniej spodziewanym momencie. Zmieniamy się na torowaniu by oszczędzać siły.

Nie zdajemy sobie sprawy kiedy tak naprawdę przechodzimy przez najwęższe miejsce pomiędzy lodowcami Mýrdalsjökull i Eyjafjallajökull (wulkan o tej samej nazwie znajdujący się pod lodowcem namieszał w ruchu lotniczym w 2010r.). Mijamy kratery Magni and Móði powstałe również podczas erupcji 6 lat temu. Przyjeżdżały tu wtedy wycieczki grillować nad lawą.

fot. MS
W najwyższym miejscu trasy GPS pokazuje 1113m. n.p.m..
Przed wyjazdem zastanawialiśmy się czy nie zabrać rakiet śnieżnych, jednak jeśli chodzi o sprzęt, którego nie wzięliśmy bardziej by się przydały raki. Najpierw był oblodzony trawers - jakoś się dało przejść, bo lód był na tyle kruchy, że dało się wbić buty. W tym miejscu poślizgnięcie się w najgorszym wypadku oznaczało tylko nadrabianie drogi. Dalej było gorzej. Wąska jakby grań pokryta lodem, po prawej przepaść, po lewej też stromo i głęboko. Gumowe raczki sprawdziły się całkiem nieźle.


Dochodzimy do miejsca gdzie szlak się urywa. Stoimy jakby na półwyspie, który z trzech stron opada prawie pionowo w dół. GPS  i linia słupków wskazują, że trzeba iść prosto, czyli w dół na grań rozdzielającą dwie doliny i dalej do góry. Po drugiej stronie chyba widać kolejny słupek. Zostawiam plecak i idę rozpoznać sytuację czy da się zejść. Gdyby to nie była jedyna opcja to raczej bym się nie zdecydował. Opierając się na kijkach i wyrębując stopnie w twardym śniegu schodzę do wystających skał. Dalej jest jeszcze bardziej stromo. Marek opuszcza mi plecaki na repie i schodzi. Obwiązuję ucho skalne repem tworząc namiastkę poręczówki. Nie ma go na tyle, żeby sięgał do samego dołu, trzeba będzie się puścić i wpaść w śnieg, licząc, że jest go na tyle dużo aby zamortyzował skok i nie poleci się razem z nim w dół doliny. Na szczęście w miarę dobra widoczność pozwoliła poprawnie ocenić sytuacje i udaje nam się pokonać to trudne miejsce.

Idziemy w dół dopóki zmrok uniemożliwi dalszy marsz. Sądziliśmy, że uda nam się tego dnia dojść do Þórsmörk ale liczne utrudnienia na szlaku pozwoliły przejść tylko kilka kilometrów. Nieplanowany biwak gdzieś na grani. Poprzedniej nocy okazało się, że nasz namiot nie najlepiej radzi sobie z zimowymi warunkami i lekko przemokły nam śpiwory. Na noc zakładamy więcej ciuchów niż podczas marszu.

Namiot wzmocniony plandeką ;-)
Znów nie wiemy którędy iść. Górą, granią czy dołem, wzdłuż rzeki. Znajdujemy słupek trochę poniżej grani więc schodzimy, a raczej zjeżdżamy. Brodzimy w śniegu po pas. Chyba jednak szlak idzie górą. Tracimy mnóstwo czasu na wspinaczkę bo stok jest bardzo stromy i miejscami trzeba wydłubywać kijkami stopnie. Po ponownym wyjściu na grań, okazało się, że szlak idzie jeszcze inaczej, bo trawersem pod granią.

Stromo do góry na własne życzenie
W końcu dochodzimy do kempingu Básar i dalej już po płaskim do Lasu Thora (Þórsmörk), gdzie liczymy na jakiś transport lub chociaż nocleg. Na mapie w miasteczku jest zaznaczony sklep, przystanek i informacja turystyczna, dochodzi do niego szeroka droga. Coś musi jechać. Tuż przed zmrokiem docieramy do drogi i... drogi nie ma. Nie ma nic oprócz pół metra śniegu wszędzie dookoła. Żadnych śladów. W oddali widać jakieś budynki ale świateł brak. Kolejny nieplanowany biwak. Jak się później okazało mieszkają tu ludzie tylko w lecie a dojechać można tylko autem 4x4.

Za tą górą już płasko
Przed nami jakieś 30km do głównej drogi. Dość dużo jak na jeden dzień, a na pewno za dużo biorąc pod uwagę, że co chwilę obraną trasę przecina nam rzeka. Istny labirynt rzek, potoków i strumieni. Czasem da się przejść po kamieniach, czasem trzeba nadkładać drogi żeby znaleźć węższe miejsce. Albo wyjść na kamień i przeskoczyć na drugą stronę. Albo po śnieżnym mostku, licząc że się nie zapadnie. Kiedy wszystkie inne sposoby nie wchodzą w grę stosujemy rozwiązanie ostateczne - ściągamy buty i przeprawiamy się na boso (lub w sandałach jak kto ma).

Szukanie drogi przez rzekę
Od mozołu kolejnego dnia marszu ratuje nas przejeżdżający jeep z turystami. Podrzuca nas pod wodospad Seljalandsfoss a stamtąd to już nie problem dostać się do Reykjaviku.

Pójdę boso...
Mimo że byliśmy nastawieni na ciężkie warunki góry dały nam nieźle w kość. Śnieg, lód, wiatr i słaba widoczność skutecznie utrudniały marsz. Nie udało się pokonać całej trasy ale i tak było warto. Warto było zmierzyć się z tymi ciężkimi warunkami, doświadczyć ich na własnej skórze. Sprawdzić jak to jest być zdanym tylko na siebie. Warto m.in. dlatego żeby wiedzieć na przyszłość jak to jest i co brać pod uwagę, bo chociaż po wyjeździe mówiłem, że mam dość gór zimą, to wiem że wrócę szybciej niż planowałem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz